piątek, 7 października 2011

Byłem w niebie.

Dawno nic ode mnie nie było, fakt, mam nadzieję, że te trzy historie wynagrodzą czekanie.
Poza tym traktuję je jako powrót do bardziej regularnego pisania.
Do poczytania.

Byłem w niebie.
Wojna, dowodzę 13 osobowym elitarnym oddziałem, jesteśmy na torach biegnących wzdłuż rzeki,
właśnie przekroczyliśmy most, mamy umówione spotkanie z innym oddziałem na drugim moście.
Atakują nas od strony naszego celu, drugiego oddziału, nie wiem kto, na pewno nie nasi, rozkazuję swoim aby ukryli się za wagonami.
Część stoi, są przerażeni, nie wiedzą co się dzieje. Zabijam kilku atakujących.
Biegnie na mnie ich dowódca, to kobieta. Cofam się za poprzedni wagon.
Mojego oddziału nie ma, znikł. Na polu walki zostałem ja i ona.
Obalam ją, rozbrajam, siłą zaciągam do pobliskiego kościoła.
Kościół na planie krzyża wejście u jego podstawy ołtarz w lewej nawie na piętrze, za ołtarzem okna, duże, od ziemi do sufitu.
Siłą sadzam przy ołtarzu, ona jest przerażona ja bezwzględny.
Widzę jak mój oddział przebiega za kościołem od strony prawej nawy, ale on już się nie liczy.

Muszę na chwilę odejść od ołtarza, w tym czasie pojawiam się drugi ja, który siada przy ołtarzu, zaczyna z nią rozmowę.
Wracam, muszę udawać jej przyjaciela, że wszystko jest w porządku. Trwa rozmowa.
Ona mówi, żeby zmierzyć się z nią wzrokiem, jak wygram będę mógł zrobić z nią wszystko czego zapragnie.
Wchodzi inny żołnierz, drugi ja już domyśla się jak ona się tu znalazła, ona szybko przegrywa pojedynek, błaga "nie patrz tak na mnie". Ale to już nieważne.
Zza drugiego mnie wystaje macka zakończona szczęką podzieloną na cztery części, każda z czterech części szczęki wypełniona zębami jak u rekina, ostre trójkątne, chce mnie zabić, ale drugi ja wstrzymuje ją, macka wystaje z jego pleców, drugi ja klepie mackę po górnej części szczęki, mówi "tak nie można", jakby powstrzymywał samego siebie, nie mackę. Drugi ja wstaje od stołu i odchodzi.
Nie zauważyłem kiedy kościół stał się olbrzymią, wielopiętrową katedrą, okna za ołtarzem oddaliły się od niego, a pomiędzy oknami a ołtarzem powstało nowe pomieszczenie.
Stałem się drugim mną, pierwszy ja już nie istnieje, zniknął razem z kobietą i żołnierzem, dokładnie tak jak wcześniej cały oddział. Oni są już nieważni.
Teraz jestem drugim sobą.
Jedynym wejściem przechodzę do nowego pomieszczenia za ołtarzem, stoję tam chwilę, patrzę przez okna na działania wojsk. Są mi zupełnie obce, nie identyfikuję się z nimi jako z ludźmi.
Po chwili do pomieszczenia wchodzi dziewczynka, dziesięć do dwunastu lat. Kocham ją, traktuję jak młodszą siostrę, ona mnie jak starszego brata, ale nie jesteśmy rodzeństwem, to tak jakbyśmy się po prostu zaleźli na jakiejś nieskończenie wielkiej pustyni, spotkali się na niej, i od tej pory wszędzie wędrowali razem, bardzo się o nią troszczę.
Weszła tu przez nieistniejące na zewnątrz wejście. Chwali się,  " popatrz, ja też stałam się kwiatem", obróciła się jakby tańcząc chciała mi pokazać swoją mackę, zza jej pleców również wystają macki, teraz zarówno u niej jak i u siebie widzę, że to nie macki a łodygi, zakończone pięknymi kwiatami.
Jej kwiaty wyglądają jak lilie

moje jak czarne lilie
Jestem smutny ze względu na to, że ona też stała się człowiekiem-kwiatem. Takim jak my jest trudno, a żeby się nim stać, trzeba wiele poświęcić. Aby stać się człowiekiem kwiatem należy przeciąć się od szyi w dół na dwie części.
Po przecięciu ciało się zrasta, ubranie pozostaje rozcięte, chociaż zwykły człowiek tego nie zauważy, i w dalszym ciągi widzi kompletny ubiór. "Ceremonii" przecięcia nie można zatrzymać, musi zostać zakończona, w przeciwnym razie stanie się z nowym człowiekiem-kwiatem coś strasznego, lecz nie wiem co.
Widzę, że w dziewczynkę wciąż jest wbity miecz, wciąż rytuał nie został zakończony, przecinam do końca, wiem że jej życie jako człowieka-kwiata będzie trudne, lecz nie chcę aby stało jej się "coś strasznego", dziwię się bo pomimo kompletnego przecięcia, pod czymś na kształt peleryny( którą ma na sobie każdy człowiek-kwiat, składającej się z dwóch części lewej i prawej, rozciętej w trakcje rytuału, pod nią zawsze znajduje się zwykłe ubranie z doskonale widocznym śladem po przecięci), jej ubranie nie ma śladu cięcia. Kilkukrotnie obracam ją, ale ani z przodu ani z tyłu nie ma żadnych śladów.
Po chwili w pomieszczeniu pojawia się nowa postać, anioł, mówi że spełni jedno moje życzenie za to co zrobiłem przed chwilą. Zażyczyłem sobie 11 złotych 50 groszy, warte tyle co i w naszym świecie, nie chciałem żadnego wynagrodzenia za to co zrobiłem, a kwota wyżej wymieniona to pierwsze co przyszło mi na myśl. Anioł popatrzył a mnie ze zdziwieniem, " tylko tyle chcesz? przecież możesz mieć wszystko", próbował mnie przekonać, żeby skorzystać z okazji i zażyczyć sobie czegoś większego. Przekonał mnie, poprosiłem aby odnowił katedrę w której się znajdujemy, chcę ją zobaczyć w pełnej świetności. Wziąłem dziewczynkę na ręce i od tej pory wszędzie ją nosiłem. W ty czasie anioł zaczął odliczać od jednego w górę, pojawiło się więcej aniołów, zakurzona katedra ze zniszczonymi zdobieniami i walającym się wszędzie gruzem i wyszczerbionymi ścianami zamieniła się w najcudowniejsze miejsce jakie kiedykolwiek widziałem. wszędzie było jasno, choć nie pamiętam aby gdziekolwiek były źródła światła. Filary lśniły bielą a między nimi widać było złote barierki, aby można było się z pomiędzy filarów wychylić. Katedra zmieniła się nie do poznania, na szczycie tuż pod dachem koncert dawały anioły, katedra była swojego rodzaju muzeum i filharmonią w jednym, wszystkie ściany i sufity obwieszone były obrazami, niektóre z nich znałem, freskami, świętymi tekstami, dla przykładu obok znanego nam Nowego Testamentu wisiały Koran,Pięcioksiąg Mojrzeszowy  i inne księgi. Łuki między filarami zdobione były tropami różnych zwierząt. Pośród tekstów zatrzymałem się na chwilę przy jednym, była to duża karta zdobiona w typowy dla Semitów sposób, z tekstem w języku hebrajskim, obok tekstu hebrajskiego pojawił się tekst zrozumiały dla mnie, podejrzewam, że wszystkie teksty były tłumaczone na bieżąco dla człowieka który akurat chciał je przeczytać, Na karcie opisana była klątwa jak sprawić aby w czyimś domu pojawiły się robaki. Opisane było kiedy trzeba wypowiedzieć dane słowa, jakie warunki trzeba spełnić. Pamiętam iż zaklęcie trzeba był wypowiedzieć w dniu kozy, owcy lub barana, sąsiad mógł je wypowiedzieć niezależnie od dnia i klątwa zadziałała. Oczywiście obok wisiały też karty z innymi zaklęciami tak dobrymi jak i złymi.

Katedra wyglądała jak muzeum świata, zawierające w swoich zbiorach wszystko co możesz zobaczyć tu na Ziemi,
to co zostało stworzone przez człowieka i przez inne istoty.
Zwiedzającymi byli zarówno ludzie jak i zwierzęta, każdy rozumiał to co widział, dookoła panował spokój, zwiedzający po cichu rozmawiali ze sobą, chodzili sami jak ja, lub w niedużych grupkach. Wszędzie było słychać tę samą uspokajającą muzykę graną na instrumentach dętych i na organach rurowych.
To co pamiętam najlepiej o fakt, że będąc tam cały czas płakałem ze szczęścia doświadczając tego nieskończonego piękna.
Jednak musiałem wracać, padłem na kolana, odgiąłem się w tył, wciąż płacząc ze szczęścia i żałując, że nie mogę tu jeszcze zostać, pomyślałem, że nie umarłem. Pojawił się obok mnie anioł który powiedział, że tam na dole, na Ziemi już na mnie czekają, powiedział mi, niedaleko Poznania czeka na ciebie przyjaciel, i wróciłem. Pisząc to znajduję się od w mieście oddalonym od poznania o 130 Km więc po tym co widziałem wiem że to względnie niedaleko.
Pamiętam jeszcze, że będąc w katedrze rozmawiałem z Bogiem, jednak nie pamiętam treści rozmowy.

To co wyniosłem z tej podróży to tęsknota za odwiedzonym miejscem, tęsknota za pięknem i spokojem katedry, oraz fakt, że czeka tam na mnie osoba, która jest już bezpieczna, osoba nad którą sprawuję opiekę, osoba z którą łączy mnie przyjaźń  tak wielka, że aż niepojęta, uczucie którego tu na Ziemi jeszcze nigdy nie widziałem, nie doświadczyłem i nie doświadczę.