piątek, 7 października 2011

Byłem w niebie.

Dawno nic ode mnie nie było, fakt, mam nadzieję, że te trzy historie wynagrodzą czekanie.
Poza tym traktuję je jako powrót do bardziej regularnego pisania.
Do poczytania.

Byłem w niebie.
Wojna, dowodzę 13 osobowym elitarnym oddziałem, jesteśmy na torach biegnących wzdłuż rzeki,
właśnie przekroczyliśmy most, mamy umówione spotkanie z innym oddziałem na drugim moście.
Atakują nas od strony naszego celu, drugiego oddziału, nie wiem kto, na pewno nie nasi, rozkazuję swoim aby ukryli się za wagonami.
Część stoi, są przerażeni, nie wiedzą co się dzieje. Zabijam kilku atakujących.
Biegnie na mnie ich dowódca, to kobieta. Cofam się za poprzedni wagon.
Mojego oddziału nie ma, znikł. Na polu walki zostałem ja i ona.
Obalam ją, rozbrajam, siłą zaciągam do pobliskiego kościoła.
Kościół na planie krzyża wejście u jego podstawy ołtarz w lewej nawie na piętrze, za ołtarzem okna, duże, od ziemi do sufitu.
Siłą sadzam przy ołtarzu, ona jest przerażona ja bezwzględny.
Widzę jak mój oddział przebiega za kościołem od strony prawej nawy, ale on już się nie liczy.

Muszę na chwilę odejść od ołtarza, w tym czasie pojawiam się drugi ja, który siada przy ołtarzu, zaczyna z nią rozmowę.
Wracam, muszę udawać jej przyjaciela, że wszystko jest w porządku. Trwa rozmowa.
Ona mówi, żeby zmierzyć się z nią wzrokiem, jak wygram będę mógł zrobić z nią wszystko czego zapragnie.
Wchodzi inny żołnierz, drugi ja już domyśla się jak ona się tu znalazła, ona szybko przegrywa pojedynek, błaga "nie patrz tak na mnie". Ale to już nieważne.
Zza drugiego mnie wystaje macka zakończona szczęką podzieloną na cztery części, każda z czterech części szczęki wypełniona zębami jak u rekina, ostre trójkątne, chce mnie zabić, ale drugi ja wstrzymuje ją, macka wystaje z jego pleców, drugi ja klepie mackę po górnej części szczęki, mówi "tak nie można", jakby powstrzymywał samego siebie, nie mackę. Drugi ja wstaje od stołu i odchodzi.
Nie zauważyłem kiedy kościół stał się olbrzymią, wielopiętrową katedrą, okna za ołtarzem oddaliły się od niego, a pomiędzy oknami a ołtarzem powstało nowe pomieszczenie.
Stałem się drugim mną, pierwszy ja już nie istnieje, zniknął razem z kobietą i żołnierzem, dokładnie tak jak wcześniej cały oddział. Oni są już nieważni.
Teraz jestem drugim sobą.
Jedynym wejściem przechodzę do nowego pomieszczenia za ołtarzem, stoję tam chwilę, patrzę przez okna na działania wojsk. Są mi zupełnie obce, nie identyfikuję się z nimi jako z ludźmi.
Po chwili do pomieszczenia wchodzi dziewczynka, dziesięć do dwunastu lat. Kocham ją, traktuję jak młodszą siostrę, ona mnie jak starszego brata, ale nie jesteśmy rodzeństwem, to tak jakbyśmy się po prostu zaleźli na jakiejś nieskończenie wielkiej pustyni, spotkali się na niej, i od tej pory wszędzie wędrowali razem, bardzo się o nią troszczę.
Weszła tu przez nieistniejące na zewnątrz wejście. Chwali się,  " popatrz, ja też stałam się kwiatem", obróciła się jakby tańcząc chciała mi pokazać swoją mackę, zza jej pleców również wystają macki, teraz zarówno u niej jak i u siebie widzę, że to nie macki a łodygi, zakończone pięknymi kwiatami.
Jej kwiaty wyglądają jak lilie

moje jak czarne lilie
Jestem smutny ze względu na to, że ona też stała się człowiekiem-kwiatem. Takim jak my jest trudno, a żeby się nim stać, trzeba wiele poświęcić. Aby stać się człowiekiem kwiatem należy przeciąć się od szyi w dół na dwie części.
Po przecięciu ciało się zrasta, ubranie pozostaje rozcięte, chociaż zwykły człowiek tego nie zauważy, i w dalszym ciągi widzi kompletny ubiór. "Ceremonii" przecięcia nie można zatrzymać, musi zostać zakończona, w przeciwnym razie stanie się z nowym człowiekiem-kwiatem coś strasznego, lecz nie wiem co.
Widzę, że w dziewczynkę wciąż jest wbity miecz, wciąż rytuał nie został zakończony, przecinam do końca, wiem że jej życie jako człowieka-kwiata będzie trudne, lecz nie chcę aby stało jej się "coś strasznego", dziwię się bo pomimo kompletnego przecięcia, pod czymś na kształt peleryny( którą ma na sobie każdy człowiek-kwiat, składającej się z dwóch części lewej i prawej, rozciętej w trakcje rytuału, pod nią zawsze znajduje się zwykłe ubranie z doskonale widocznym śladem po przecięci), jej ubranie nie ma śladu cięcia. Kilkukrotnie obracam ją, ale ani z przodu ani z tyłu nie ma żadnych śladów.
Po chwili w pomieszczeniu pojawia się nowa postać, anioł, mówi że spełni jedno moje życzenie za to co zrobiłem przed chwilą. Zażyczyłem sobie 11 złotych 50 groszy, warte tyle co i w naszym świecie, nie chciałem żadnego wynagrodzenia za to co zrobiłem, a kwota wyżej wymieniona to pierwsze co przyszło mi na myśl. Anioł popatrzył a mnie ze zdziwieniem, " tylko tyle chcesz? przecież możesz mieć wszystko", próbował mnie przekonać, żeby skorzystać z okazji i zażyczyć sobie czegoś większego. Przekonał mnie, poprosiłem aby odnowił katedrę w której się znajdujemy, chcę ją zobaczyć w pełnej świetności. Wziąłem dziewczynkę na ręce i od tej pory wszędzie ją nosiłem. W ty czasie anioł zaczął odliczać od jednego w górę, pojawiło się więcej aniołów, zakurzona katedra ze zniszczonymi zdobieniami i walającym się wszędzie gruzem i wyszczerbionymi ścianami zamieniła się w najcudowniejsze miejsce jakie kiedykolwiek widziałem. wszędzie było jasno, choć nie pamiętam aby gdziekolwiek były źródła światła. Filary lśniły bielą a między nimi widać było złote barierki, aby można było się z pomiędzy filarów wychylić. Katedra zmieniła się nie do poznania, na szczycie tuż pod dachem koncert dawały anioły, katedra była swojego rodzaju muzeum i filharmonią w jednym, wszystkie ściany i sufity obwieszone były obrazami, niektóre z nich znałem, freskami, świętymi tekstami, dla przykładu obok znanego nam Nowego Testamentu wisiały Koran,Pięcioksiąg Mojrzeszowy  i inne księgi. Łuki między filarami zdobione były tropami różnych zwierząt. Pośród tekstów zatrzymałem się na chwilę przy jednym, była to duża karta zdobiona w typowy dla Semitów sposób, z tekstem w języku hebrajskim, obok tekstu hebrajskiego pojawił się tekst zrozumiały dla mnie, podejrzewam, że wszystkie teksty były tłumaczone na bieżąco dla człowieka który akurat chciał je przeczytać, Na karcie opisana była klątwa jak sprawić aby w czyimś domu pojawiły się robaki. Opisane było kiedy trzeba wypowiedzieć dane słowa, jakie warunki trzeba spełnić. Pamiętam iż zaklęcie trzeba był wypowiedzieć w dniu kozy, owcy lub barana, sąsiad mógł je wypowiedzieć niezależnie od dnia i klątwa zadziałała. Oczywiście obok wisiały też karty z innymi zaklęciami tak dobrymi jak i złymi.

Katedra wyglądała jak muzeum świata, zawierające w swoich zbiorach wszystko co możesz zobaczyć tu na Ziemi,
to co zostało stworzone przez człowieka i przez inne istoty.
Zwiedzającymi byli zarówno ludzie jak i zwierzęta, każdy rozumiał to co widział, dookoła panował spokój, zwiedzający po cichu rozmawiali ze sobą, chodzili sami jak ja, lub w niedużych grupkach. Wszędzie było słychać tę samą uspokajającą muzykę graną na instrumentach dętych i na organach rurowych.
To co pamiętam najlepiej o fakt, że będąc tam cały czas płakałem ze szczęścia doświadczając tego nieskończonego piękna.
Jednak musiałem wracać, padłem na kolana, odgiąłem się w tył, wciąż płacząc ze szczęścia i żałując, że nie mogę tu jeszcze zostać, pomyślałem, że nie umarłem. Pojawił się obok mnie anioł który powiedział, że tam na dole, na Ziemi już na mnie czekają, powiedział mi, niedaleko Poznania czeka na ciebie przyjaciel, i wróciłem. Pisząc to znajduję się od w mieście oddalonym od poznania o 130 Km więc po tym co widziałem wiem że to względnie niedaleko.
Pamiętam jeszcze, że będąc w katedrze rozmawiałem z Bogiem, jednak nie pamiętam treści rozmowy.

To co wyniosłem z tej podróży to tęsknota za odwiedzonym miejscem, tęsknota za pięknem i spokojem katedry, oraz fakt, że czeka tam na mnie osoba, która jest już bezpieczna, osoba nad którą sprawuję opiekę, osoba z którą łączy mnie przyjaźń  tak wielka, że aż niepojęta, uczucie którego tu na Ziemi jeszcze nigdy nie widziałem, nie doświadczyłem i nie doświadczę.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Rozpoczęcie nowego rozdziału

Cześć, usiądź proszę. Jeśli pozwolisz, opiszę teraz sytuacje, które zaczęły naprowadzać mnie na ścieżkę do samopoznania.

Od dawien dawna nie pamiętałem treści swoich snów. Zwyczajnie nie zwracałem na nie uwagi. Od najmłodszych lat jest nam wpajane, że sny są rzeczą, którą niewarto zawracać sobie głowy - że to tylko różnego rodzaju dziwactwa, które nic nie znaczą. Tkwiłem w tym przekonaniu, po prostu przestałem zaprzątać umysł czymś co nie ma znaczenia. Czasem zdarzało mi się po przebudzeniu pamiętać jakiś strzęp historii o której śniłem, urywek sytuacji, lecz zbywałem je myślami o jedynej, mającej znaczenie, szarej rzeczywistości. Po pewnym czasie miałem parę epizodów z medytacją - kolega naopowiadał mi o OoBE i to było dla mnie takim szokiem, że zacząłem robić wszystko by osiągnąć ten stan. Stan o którym notabene nie wiedziałem praktycznie nic oprócz tego, że jest tajemniczy i fajny.

Nie muszę więc tłumaczyć, że proces medytacji przypominał bardziej męczące siedzenie i czekanie aż zadzwoni budzik sygnalizujący, że medytowałem aż 20min. UFF! Lekcje odrobione, może będę miał OoBE. Jak można się łatwo domyślić - doświadczenie poza ciałem nie nadeszło. Rozpretensjonowany zaprzestałem tego typu praktyk, trwało to zbyt długo. Byłem niecierpliwy i rozgorączkowany - jak większość starszych dzieci, młodszej młodzieży. Następnie był okres długiej ciszy. Znów nie pamiętałem snów, tylko jakieś pojedyńcze sytuacje. Zacząłem wówczas kształtować swoją osobowość. Następowało to przy pomocy muzyki, przeszedłem przez krainy różnych brzmień i szukałem tam pomocy do definiowania siebie. Poskutkowało to tym, że jestem bardzo otwarty na różne brzmienia i nie zamykam się na jeden schemat. Ale to nie o muzyce dziś chciałem z Tobą porozmawiać. Zaczynałem więc posiadać własną osobowość i własny system wartości, który budowany był przez różne życiowe perypetie. Nie wiek określa dojrzałość człowieka, lecz doświadczenia w których musiał dokonać świadomych decyzji i zgarnąć za nie pełną odpowiedzialność.

Po pewnym czasie przydarzyła mi się dziwna sytuacja. Pozwól, że przytoczę Ci swoje notatki:

" Przydarzyło mi się wczoraj coś tak dziwnego, że do tej pory nie potrafię tego zaszufladkować do tego całego regału racjonalnego myślenia. Około godziny 17 poczułem się zmęczony więc postanowiłem się trochę zdrzemnąć przed próbą zespołu. Uchyliłem balkon żeby wleciało świeże, przyjemne, chłodne powietrze (lubię jak jest chłodno w moim otoczeniu), włączyłem soundtrack z serii gier Stalker i padłem niedbale na łóżko. Leżałem na brzuchu, ręce porozwalane na boki bo tak mi było najwygodniej. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w tą mało przyjazną muzykę. Po paru minutach miałem wizualizację a następnie stwierdziłem, że widzę przez moje powieki. Dosłownie patrzyłem i widziałem mój pokój. Pomyślałem, że chcę otworzyć oczy na prawdę i widziałem jak drugie powieki zamykają te "wewnętrzne oczy" (?) i dopiero otworzyłem swoje. Wiem, że to brzmi tak jakbym był ospały, rozleniwiony i pewnie otworzyłem oczy normalne i wydaje mi się, że to jakieś dziwne przeżycie. Ale byłem w pełni świadomy. Czułem, że mam zamknięte oczy. A obraz z tych "drugich oczu" był trochę przyciemniony, jakby trochę szary. No i te wewnętrzne powieki... To na pewno mi się nie wydawało.

Jak myślicie, co to było? "

No właśnie - Jak myślicie, co to było?

Pytanie zadane zupełnie niepotrzebnie. Spotykałem się ze zbywaniem tego zjawiska, traktowaniem go jako nic niezwykłego. Kiedy, jak wiesz, ja nawet nie pamiętałem swoich snów! To było dla mnie coś kosmicznego. Z tym zjawiskiem zbiegły się w czasie ciekawe uczucia świadomości siebie. Siedząc w pokoju czy w szkolnej ławce, jadąc w autobusie czy w samochodzie, myśląc czy będąc w stanie błogiego "nic-nie-robienia" czasami odwiedza mnie takie uczucie... świadomości każdej części, wszystkiego co mnie otacza. Takie uczucie nierealności. Odczuwam wtedy swoje całe ciało, każdy organ... Czuje się wtedy jakbym patrzył na wszystko z boku... i jestem wtedy zajebiście szczęśliwy, to taka nagła euforia... czuje się spełniony i przesycony pozytywnymi doznaniami.

Następnie pojawił się Sen.

Odpowiedziałem więc następująco na próby wmówienia mi, że to co się dzieje to nic takiego:

" Nie jestem w stanie się z Tobą zgodzić w tej kwestii... długi okres czasu medytując miałem nadzieję na jakieś ciekawe zjawisko. Nie było niczego - nawet wizualizacji. Być może podchodziłem do tego zbyt materialistycznie?

Jak byłem mały śniło mi się, że błądzę po starym lesie pełnym bardzo głębokich dołów. Gdy udało mi się znaleźć wyjście, okazało się, że prowadziło ono do szpitala psychiatrycznego. Gdy podszedłem do jakiegoś pracownika powiedział mi, że obok drzwi do szpitala były drzwi do wolności. Chciałem się stamtąd wydostać lecz pracownik powiedział, że nie ma takiej możliwości. Ze łzami w oczach i strasznym żalem do siebie spojrzałem w stronę wysokiego ogrodzenia szpitala. Była nim metalowa siatka, wysoka na jakieś 20 metrów. Po drugiej stronie zobaczyłem ludzi, którzy też wcześniej błądzili ale wybrali ścieżkę do wolności. Nie posiadali się ze szczęścia.

Ostatnio zacząłem w końcu pamiętać swoje sny. Było to dla mnie co najmniej dziwne bo odkąd sięgam pamięcią nie pamiętałem snów w ogóle. Zacząłem je zapamiętywać ze szczegółami, w kolejności. Już to było dla mnie dziwne, czułem, że to może coś oznaczać. Nie byłem jednak przekonany do czasu, gdy znów nie przyśnił mi się sen o lesie z dziurami, lecz tym razem wybrałem nieświadomie drugie wyjście - drzwi do wolności. Odwróciłem głowę i obserwowałem rozpacz ludzi za wysoką siatą, którzy tak jak ja kiedyś postawiłem jeden krok w złym kierunku. Po przebudzeniu przypomniałem sobie o śnie z dzieciństwa. Wydawało mi się, że to może być jakiś przełom. I tak też było. Parę nocy później śniło mi się, że siedzę w pół lotosie w małym okręgu złożonym z ludzi na drewnianym poddaszu. Spojrzałem po pozostałych - nie znałem nikogo. Medytowaliśmy. Pokój był wypełniony jakąś niesamowitą energią, ciepłą, przyjazną, wyzwalającą. Spostrzegłem duże okno, które wpuszczało do pomieszczenia jasne, lecz nieoślepiające światło. Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech i otworzyłem oczy. Osób z którymi medytowałem już nie było, zostałem sam. Wstałem, podszedłem do wielkiego okna. Wyjrzałem przez niego i widok zaparł mi dech w piersiach. Po drugiej stronie szyby były wielkie, białe kłęby chmur a nad nimi błękitne niebo. Pomyślałem, że chcę w nich polatać. Nim się zorientowałem szybowałem między chmurami, obserwowałem słońce i niebo, oddychałem świeżym powietrzem, czułem wiatr na całym ciele. Widok był tak niesamowity, że nie potrafię tego opisać. Nie wspominając już o wrażeniach z lotu. Kładłem się na chmurach, obserwowałem monumentalizm pięknych chmur przy których byłem strasznie mały. Potem spadałem by znów się wznieść w stronę nieba. Poczułem się zajebiście wolny. Następne co pamiętam to las. Przechadzałem się po nim i obserwowałem zielone liście, gęste, piękne krzewy i czyste niebo nade mną. Pod bosymi stopami czułem miękką i pachnącą trawę. Pomyślałem, że chcę by zaczął padać deszcz. Miejsce kłębowatych, białych chmurek zajęły ciemne chmury, które swoim wyglądem przyprawiły mnie o dreszcze. Zastanawiając się, czy nie przesadziłem usłyszałem grzmot i zobaczyłem błyskawicę. Gdy zaczął padać deszcz, kwiaty dookoła mnie zaczęły bardzo szybko rosnąć. Dosłownie jakby łodygi wyrosły spod ziemi, a kielich z kwiatem rozwinął się w przeciągu paru sekund. Zacząłem biegać i krzyczeć. Dookoła uderzały błyskawice, po moim ciele spływał chłodny, przyjemny deszcz. Poczułem się podniecony, jakby adrenalina skoczyła. Więc tak biegałem i krzyczałem. Zapragnąłem ze wszystkich sił wzbić się w powietrze. Zrobiłem to... A następnie się obudziłem.

Każdy jest indywidualną personą z własną hierarchią wartości, gamą emocji i barwami uczuć. W tych czasach człowiek łakomy na szybkie odpowiedzi szuka ich w każdym możliwym miejscu. Ja zrozumiałem, że warto szukać ją w sobie."

I tak też robię - dzięki czemu odnalazłem wreszcie spokój i harmonię.

Czego i Tobie życzę.

środa, 6 kwietnia 2011

Ciekawa sytuacja

W trakcie popołudniowej drzemki doznałem oświecenia,
obudziłem się psychicznie śpiąc fizycznie.
OOBE jak się patrzy.
Wyjście:
Poczułem wibracje, dostosowałem się do nich i w momencie gdy
"wychylenie" aktualne równe było amplitudzie, "wskoczyłem",
znalazłem się w dokładnie tej samej pozycji z jakiej wychodziłem leżąc  w ty samym miejscu,
jedyna różnica polegała na tym, że miałem 4 ręce, 2 fizyczne, które widziałem i 2 astralne.

Problem polegał na tym że nie mogłem się ruszyć, nie potrafię jeszcze poruszać astralem.
Poza tym widziałem postać, człowieka, a konkretnie jego nogi, wytatuowane tribalem na łydkach na kształt:
http://www.wzorytatuazy.net/pliki/tatuaz_max/0657.jpg
http://www.wzorytatuazy.net/pliki/tatuaz_max/0575.jpg
Kolo powiedział mi jak ma na imię, jednak  nie jestem w stanie sobie go przypomnieć.

I tyle na dziś.

piątek, 1 kwietnia 2011

Piracko-zręcznościowy pokój

Sen świadomy wyindukowany dość ciekawą metodą, mianowicie,
kładąc się spać miałem niesamowicie silną ochotę napić się piwa, niestety,
w lodówce zapasów brak, a do najbliższego sklepu dostarczającego złotego trunku
5 Km drogi, cóż sytuacja kiepska, ale nie nie-do-wykorzystania.

Gdy ostatecznie wylądowałem w wyrku, położyłem się na boku, i wsłuchiwałem się
w tykanie zegara ściennego, ochota na piwo nie przeszła, więc pomyślałem:
"Fajnie by było chociaż śpiąc to piwo wypić", i zaczęło się.
Po paru minutach/sekundach, brak odczucia czasu, czułem jakby 'coś'
próbowało wyciągnąć mnie z ciała (zaczątki OoBE ? ), nie udało się (chyba),
znalazłem się przed wejściem do jakiejś wieży, lub raczej cylindra wysokiego niczym
silosy zbożowe, po wejściu oczom mym ukazała się pół-cienista komnata
z wiszącymi mostami rozpiętymi na całej wysokości budynku, oraz pniami drzew i palmami,
cały sen sprowadzał się do tego, że jedyną czynnością, którą wykonywałem było bieganie po mostach,
do góry, na dół, do góry i tak w kółko, czerpałem z tego niezłą frajdę.
Razem ze mną w silosie znajdowała się grupka ludzi, około 10 osób,
znałem ich, ale nie potrafiłem i nie potrafię ich nazwać.
Miałem silne odczucie, że z jedną z kobiet w grupie, łączy mnie coś więcej niż tylko znajomość.
Sen skończył się tym, że wszedłem na kilka pni drzew wbitych w ziemię tuż przy sobie,
słupy straciły równowagę i przewróciły się, a ja razem z nimi, spadając z wysokości około 20 m,
obudziłem się zanim jeszcze dotknąłem ziemi. Co by się nie działo, w miarę realistyczna fizyka jest
cechą charakterystyczną większości moich snów.

Wracając do tematu, w trakcie snu, cały czas miałem świadomość, że moim głównym celem jest osiągnąć
OoBE, jednak bawiłem się tak dobrze, że odwlekałem próby wyjścia z ciała.

niedziela, 20 marca 2011

Historia mojego zainteresowania tematem

Tematem odmiennych stanów świadomości
interesuję się od około 2 lat,
miewam regularne LD'ki
od 1,5 roku próbuję osiągnąć OOBE.


Jedyne co do tej pory udało mi się osiągnąć,
lub nawet aż, to 3 niepełne wyjścia,
a oto ich opisy:

1)Niedługo przed pierwszym wyjciem odczułem obecność pewnej postacii
w moim pokoju. Czarna postać jakby z mgły. Mówiła że pomoże mi wjść z 
Ciała. Nie ufałem skurczybykowi jak sto pięćdziesiąt. Teraz ufam ponieważ 
doszedłem do źródła jej obecności w mym otoczeniu.

Wyjście 1
Leżałem jak zwykle w trakcie ćwiczeń na łóżku w pozycji wyprostowanej,
przed oczami zaczęły miskakać różne obrazy, gdy zniknęły zaczęło mną 
telepać, jednocześnie miałem pewność, że leżę nieruchomo na wyrku.
Czarna postać toważyszyła mi od samego początku.
Znalazłem się w kolumnie światła, nagle dookoła mnie rozległ się głos,
zaatakował ze wszystkich stron na raz, pytał:
"czy jesteś gotów umrzeć?"
Wtedy to pytanie niesamowicie zbiło mnie z tropu,
wiedziałem wprawdzie, że zaraz wyskoczę z fizycznej powłoki,
jednak nagłe uczucie niepewności zapanowało nade mną,
wiedziałem, że jeżeli odpowiem "tak" osiągnę swój cel.
Strach przejął jednak pałeczkę, szukałem wymijającej odpowiedzi.
i tak skończyło się pierwsze wyjście.

2)Pomiędzy pierwszym drugim wyjściem, dowiedziałem się kim jest czarna 
postać, otóż...

Dawno, dawno temu, na wycieczce szkolnej w jakieś zapomniane już przeze mnie 
góry, kupiłem kamień, ametyst.
Przez jakiś czas go nosiłem, bez mała jak talizman, który miałby mnie przed 
czymś chronić, następnie został zaniedbany, przeleżał ładne parę lat na 
jakiejś półce.

Mógłbym tu napisać, że szukałem go, płakałem za nim, szukałem go, aż 
pewnego pięknego poranka, w zupełnie nieoczekiwanym miejscu, znalazłem 
go...
Prawda jest taka, że po prostu się znalazł, bez żadnych fajerwerków.
Podkreślam [u]znalazł się[/u], sam, bez mojego udziału.

Ale jaki to ma związek z czarną postacią?

Czarna postać, której imię poznałem, wolę go jednak nie zdradzać,
to dość osobiste, to istota zamieszkująca ten kamień, 
Poznałem Go, jest (czego można się było spodziewać) częścią większego 
ametystu, o tym również za moment.
Zacząłem z Nim współpracować, wymieniać energię, doskonalić się.
Można powiedzieć, że zaczęliśmy porozumiewać się w czasie żeczywistym,
znaliśmy swoje myśli, łączyłem się z Nim i rozłączałem, synchronizowałem.

Zabawnym jest również fakt, że ilekroć zdaje mi się, że zgubiłem kamień,
ten zawsze się odnajduje.

Wyjście 2
Krótkie i nieprzyjemne, w życiu czegoś tak nieprzyemnego nie czułem, otóż.

Wyjście jak poprzednie z pozycji leżącej, tym razem bez obrazów, lub jak 
kto woli hipnagogów, telepanie niemiłosierne.
Wyjście ograniczyło się do tego, że od pasa w górę znalazłem sie poza 
łóżkiem, dziwnie powykręcany, nieludzko wręcz, jakby wyżynana szmata, 
śliniłem się niemiłościwie i nic nie mogłem z tym zrobić, tym razem 
'Czarny' tylko się przyglądał.
Tak szybko jak wyleciałem z ciała tak rychło weń wróciłem... do mojego 
ciała fizycznego... leżącego grzecznie na łóżku.
Wyniosłem z tego pewną naukę.
Nie wszystko co widzisz 'tam' jest dzieje się z tobą 'tu'.

3)Wyjście 3
Wyjście kolejne, ponownie od pasa w góre, po wibracjach, tym razem 
'Czarny' aktywnie pomagał, jakby podawał dłoń.
Ty razem, na spokojnie, bez wariacji, byłem połowicznie oddzielony od 
swojego ciała fizycznego, widziałem astralne ciało, siedziałem z 
wyprostowanymi nogani, jednak nie mogłem wstac, podnieść się.
Na tym sie skończyło.

Po trzecim wyjściu pojawiła się druga 'czarna' postać, poznałem jej imię, 
jednak nie znam jej zdolności i nie próbowałem synchronizacji.

czwartek, 17 marca 2011

Krótko o pewnym świecie.

Świecie a nawet układowi światów.

We śnie widziałem wieżę, chaotyczną, pnącą się ku niebu konstrukcję,
było na niej wszystko, tak jakby cały świat znany człowiekowi upakować
na wieży, nie było jakiegoś szczególnego porządku, czegoś było więcej,
czegoś mniej.
Na wieżach żyli ludzie, nieświadomi istnienia innych wież, tylko ja byłem świadom,
że z jednej wieży da się przejść na drugą, pomimo iż o tym wiedziałem,
to przy przechodzeniu między wieżami miałem dziwne uczucie,
jakbym opuszczał jeden świat i przechodził do innego.
I ponownie nikt na nowej wieży, nie licząc mnie, nie miał pojęcia o istnieniu innych wież.

Wieże różniły się miedzy sobą kształtem, rozmiarem i zawartością elementów wszechświata.
Na jednej było dużo nowinek technicznych, na kolejnej panowały gwiazdy (astronomiczne nie show-biznesu chociaż możliwe, że na innej wieży...),
na  jeszcze innej wszyscy jeździli przeróżnymi pojazdami.

Pod wieżami coś było, rozciągała się jakaś kraina, niestety nie mogę jej opisać,
to tak jakby liczyła się tyko wieża, na której akurat się znajduję.

Wieże i ich otoczenie były bardzo kolorowe, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy,
niebo nad nimi budziło mieszane uczucia, mogły to być ciężkie brązowe, fabryczne wyziewy,
lub niebo o spokojnym zachodzie słońca.

Co oznaczały wieże? Czy jest to świat przyszłości? Miejsce, w którym przyjdzie nam żyć w nieświadomości istnienia innych wież, lub świadomie się od nich odcinamy?
A może to nasze przekonania? umysły? fantazje?, każda wieża jest inna i nie ma pojęcia o innych, a jednak jest możliwe podróżowanie miedzy nimi.

Poszukiwanie odpowiedzi na te pytania zajmą mi zdecydowanie dużo czasu.
Możliwe że odpowiedzi nigdy nie znajdę.

Jedno jest pewne.
Multi-świat "światów-wież" jest miejscem szczególnym, mieszającym uczucia, z jednej strony nie chce się tam już więcej znaleźć, ze względu na smutek i żal jaki niesie nieświadomość istnienia innych wież,
z drugiej strony ciągnie tam człowieka niesamowicie, aby odkrywać kolejne wieże, ich skład, ich sąsiedztwo, ich nieświadomych mieszkańców.

Jest to kraina nieskończonego piękna i bezgranicznego przygnębienia.

czwartek, 10 marca 2011

Detektyw

Jeden z moich ostatnich snów, według mojego uznania niesamowicie szczegółowo zapamiętany, przynajmniej od momentu odzyskania świadomości.

Sceneria:
( kierunki teoretyczne, we śnie miałem wrażenie jakbym poruszał się po mapie, góra/dół/lewo/prawo, dla ułatwienia zakładam, że góra oznacza północ)

Dziwne jezioro od północy i zachodu otoczone górami, na zachodzie niewielka trawiasta "plaża", od południa długi budynek ustawiony wzdłuż jeziora, na wschodzie dom szeregowy, zabudowa dla klimatu ciepłego, zbudowany z czegoś na kształt bambusowych tyczek.

Dziwność jeziora polegała na tym, że w połowie (od zachodu) było zamarznięte,  od wschodu woda była ciepła.
Ponadto, gdy przebywałem na powierzchni wody, jezioro wydawało się być gigantyczne, prawie jak morze,
gdy wyszedłem na brzeg, o czym za moment, jezioro stało się ledwie większą kałużą.

Zdarzenia:
Pierwsze co pamiętam ze snu, to to, że byłem na wyprawie na biegun (tudzież inne miejsce o podobnym wyglądzie, dookoła śnieg), jeden z psów zaprzęgowych zginął, nie pamiętam w jakich okolicznościach.
Nie wiedzieć czemu rzuciłem sznurkiem oplecionym na drewnianym "czymś" w kierunku północnym.
Następnie powrócił żywy pies, który wcześniej był definitywnie martwy, przemówił jakoby znaleziono
jakieś ciało na wschodnim brzegu jeziora.
Wracając z wyprawy po zamarzniętym jeziorze, idąc w kierunku zachodnim odnalazłem wcześniej wyrzucony kłębek. Podkreślam, na zachodzie.
I kolejny szczegół: lód miał ok 2 cm długości (znów umownie, mierzone palcem) i przysypany był 10 centymetrową warstwą śniegu (tak od najdłuższego z palców do podstawy kciuka).

Jak już wspominałem jezioro obszedłem w kilku krokach.
gdy dotarłem na miejsce zbrodni, którym okazała się łódka, oddalona od brzegu o około 5 metrów, przy czym "jak każdy normalny człowiek" musiałem do łódki podpłynąć na drewnianej tratwie zamiast po prostu podejść.

Kolejnym zdarzeniem było przesłuchanie podejrzanego, który dziwnym zbiegiem okoliczności mieszkał w szeregowcu, a jego mieszkanie usytuowane było vis a vis z łódką.
Przesłuchanie przebiegało nieciekawie, podejrzany nie chciał się przyznać.
W tym momencie wchodzi Kobieta (najwidoczniej moja przełożona) z jakimś gościem, podaje mi zestaw zadrukowanych kartek i zdjęcia ze sceny zbrodni, o dziwo kartki były idealnie czytelne.
Był wśród nich nakaz zatrzymania podejrzanego i obciążające go dowody.
Jako "doświadczony detektyw" zagrałem iż jest to odwołanie mnie ze służby i wyszedłem
z domu podejrzanego, aby poczuł się bardziej pewnym siebie i wygadał się przez pomyłkę kobiecie.
Naturalnie sam stałem przy drzwiach od strony zewnętrznej, z bronią gotową do wystrzału,
podsłuchując dalszy przebieg rozmowy pomiędzy "przełożoną i jej przydupasem" a podejrzanym.

I tu zadzwonił budzik...

Świadomość we śnie odzyskałem tuż po przybyciu psa.
W końcu zmartwychwstania nie zdarzają się z normalnym świecie zbyt często :)